Nie lubię się zbytnio wynurzać jeżeli chodzi o moją osobę... ale coś mnie natchnęło do napisania tego postu... Może gdy "przyznam" to głośno, to w to uwierzę...
Wiem, że każdy ma lepsze i gorsze chwile. Ja jestem jak sinusoida -raz w górę, raz w dół... Emocje zawsze we mnie buzują i skaczą jak szalone. Zbyt szybko się emocjonuje, zbyt szybko, wpadam w euforię a potem w smutek. Taka moja uroda, jak to mówi mój mąż.
I tak ostatnio biłam się ogromnie z wieloma moimi myślami, codziennymi sytuacjami. Miałam wrażenie, że stoję w miejscu, choć przeogromnie chcę dać krok do przodu. Ciągle w głowie szukałam pomysłu na zmianę, na poprawę, na realizacje pomysłów, planów, których w pewnym momencie pojawiło się zbyt wiele...
Myślałam, chyba jeszcze tak myślę, że zamknęłam się w puszce pełnej lęków. Trochę uprzykrzyłam mojemu mężowi życie ciągłym marudzeniem, wieszaniem się na ramieniu ze słowami "Błagam pomóż mi znaleźć rozwiązanie". I wtedy moja druga połówka, mądra i kochana powiedziała zdanie, które zbiło mnie z tropu. No dwa zdania...
"Aniu przecież Ty jesteś w najlepszym momencie swojego życia!"
"Przestań w końcu przepraszać wszystkich, za to, że żyjesz!!!"
No kop na miejscu, zimny kubeł wody, uderzenie pioruna... co kto woli. Sens jeden. Przesadziłam. Zapomniałam się. Zapędziłam w ślepą uliczkę...
I ciężko to przyznać, ale tak jest. Znów zapomniałam patrzeć na to co mnie otacza okiem - dziś i teraz. Zapomniałam, że mogę cieszyć się życiem. Nie pozwalałam sobie na to, bo cierpienie z tamtego roku przyćmiło mi wszystko.
Przecież zbliżamy się do ukończenia domu - NASZEGO, wymarzonego, wyśnionego własnego kąta. Więc będę miała swoje ściany, swoje miejsce na ziemi. Przecież wreszcie rzucę nielubianą pracę i uwolnię się psychicznie od stresu, który mam fundowany codziennie. Przecież wyjadę w miejsce, które uwielbiam, do miasteczka, które zawsze mnie zachwycało i w którym czuję się dobrze. Przecież wreszcie oderwę się od dominacji mamy i będę miała szansę spróbować żyć z moją rodziną tak jak lubimy. Przecież....
No właśnie... Przecież ....
Mam wspaniałą perspektywę a przesłoniłam ją lękami o przyszłość. Że nie będzie pracy od razu, że pewnie wrócę do tego znienawidzonego przeze mnie zawodu, że dzieciom będzie ciężko w szkole, że ...
Przesadziłam... I faktycznie zaczęłam przepraszać cały świat za swoją obecność, podporządkowywać się, cierpieć na zapas, brać na siebie wszystko i wszystkich.
I tak siedzę sobie w pokoju, mąż wyjechał na mecz (maniak żużlowy:) i myślę, myślę... I wiecie, co? Naprawdę poczułam się lepiej, gdy przyznałam się do błędu. Wiele rzeczy chcę osiągnąć za szybko, no w gorącej wodzie kapana jestem. I bezczynność, brak wpływu na coś, oczekiwanie, strasznie mnie destabilizują.
Dziś jednak sama kopnęłam się w tyłek ze słowami "Kobieto weź się w garść, zacznij się cieszyć i doceniać to co masz".
Zamiast wskoczyć po pracy w kolejną robotę, posiedziałam z dziećmi przy biurku, porobiłyśmy papierowe robótki, poczytałyśmy. Szok! Usiadłam, przystanęłam! Bez biegu, bez presji. Natalka zachwycona chodziła za mną w krok w krok, bo chwilę nie drżałam z nerwów.
Tak. Muszę teraz przeprosić. Przeprosić moje dzieci i męża za głupotę, za zapomnienie. Po śmierci taty miałam zwolnić, celebrować każdy dzień, bo nie wiemy, czy za chwilę spotkam się z kimś ponownie. Nie udało mi się. Zmarnowałam 1,5 roku...
Teraz mam mocne postanowienie. I muszę wytrwać...
Uff... rozpisałam się jak nigdy, ale musiałam. Musiałam przyznać, to sama przed sobą.
A żeby Was nie męczyć ludzkimi rozterkami pokażę Wam pierwsze oznaki mieszkaniowe w naszym domku. jest kuchnia od tygodnia, łazienki, są szafy, biurko Natalki, część pokoiku Zuzi. Z końcem września będą drzwi do pomieszczeń. To ogrom pracy tegorocznej. Nie marzyłam nawet, że tyle uda nam się zrobić...
Miłego wieczoru kochani:)